Droga

Przyjaciółko "Kurka",

święta, święta... Przyznam Ci się, że w tym roku wydawały mi się za długie. Gdziekolwiek się poszło, z kimkolwiek się pogadało, którykolwiek program telewizji się włączyło - wszędzie pełno polityki. A ja serdecznie mam tego dość. Czy nie można by o czymś bardziej przyjemnym, weselszym?

I czy nie można w drugi dzień świąt przejść ulicą, by nie być z góry do dołu oblanym wodą? Albo, co gorsza, nie spadł nam na głowę worek foliowy nią wypełniony? Można. Ale nie wolno nam wychodzić z domu, a zagłębić się w fotelu, nawet takim bujanym i powspominać najfajniejsze święta, jakie przeżyliśmy. Ja tak właśnie zrobiłem.

Pierwszy dzień świąt. To naturalnie "Zajączek". Tak się złożyło tamtego roku wiele lat temu, że spędzałem święta u znajomych. Jako jedni z nielicznych posiadali oni własność prywatną w postaci zajazdu na skrzyżowaniu dróg. (W obecnych czasach nazwalibyśmy to motelem.) Budynek pamiętał czasy sprzed drugiej wojny światowej. Był drewniany, miał olbrzymi taras, gdzie latem ustawiano stoliki, i kilka pokoi - w tamtych czasach wydawało mi się, że mnóstwo, gdzie spali zaproszeni goście. W święta przecież nikt nie podróżował, spędzało się je w kręgu rodzinnym. Pamiętam też sporą gromadkę dzieci, w tym moją ukochaną Grażynkę, moją pierwszą miłość. I właśnie w pierwszy dzień świąt, po śniadaniu padało hasło - zajączek - na które wszystkie dzieci biegły do ogrodu, a właściwie parku, na terenie którego stał ów zajazd. Wszystkie dzieciaki biegły do ogrodu w poszukiwaniu pisanek, które, jak dziś wiem, ktoś dorosły popodrzucał w różne zakamarki, pod krzaki i drzewa. Zwycięzcą tej zabawy okazywało się to z dzieci, które znalazło najwięcej jajek. Pamiętam, i może właśnie dlatego tak miło wspominam tamte święta, że w owym roku to właśnie ja zostałem zwycięzcą. Ale ile pisanek zebrałem - już sobie nie przypomnę.

A teraz? Lepiej nie mówić. Wszystko można kupić w markecie i co najwyżej rodzice podrzucą smakołyki do przezornie podstawionych im przez dzieci butów, bo i obyczaje się pomieszały, buty przecież wypełnia święty Mikołaj, a nie zajączek.

W drugi dzień świąt w niektórych domach używało się rózeg brzozowych, którymi chłostało się po nogach śpiące jeszcze w łóżkach dziewczyny. Naturalnie one nie spały, udawały tylko, bo obrzęd miał miejsce co roku, ale to przecież tak przyjemnie dostać nie za mocno po nogach brzozowym bukietem od kawalera. Trzeba wiedzieć, że dziewczyny nie spały w tamtym czasie w piżamach tylko w nocnych koszulach, a kawalerka wysoko odginała pierzynę lub kołdrę i można się było przed nią pochwalić zgrabnymi nogami nie na co dzień pokazywanymi aż do takiej wysokości.

I potem lanie wody. Ale co to było za lanie wody? Zresztą wodę też specjalnie przygotowywano na tę okoliczność. Była to najczęściej pachnąca pięknie woda kwiatowa, lekko tylko zmieszana ze zwykłą, tak aby zapełnić spryskiwacz - taki z gumową pompką na wężyku. Moją ambicją było sprawienie dyngusa mojej mamie, no i oczywiście ukochanej Grażynce.

Co do dzisiaj z tego pozostało? Nic. Mama nie żyje już od dawna, a Grażynka zmarła młodo na zapalenie wyrostka robaczkowego.

No i po świętach.

Pozdrowienia

Marek Teschke

2006.04.19