Nie spodziewałem się, że aż tylu Czytelników zainteresują zawarte w poprzednim numerze "Kurka" rozważania semantyczne na temat określenia nazw lokali gastronomicznych. Bardzo dziękuję za wszystkie uwagi, a szczególnie te związane z właściwą klasyfikacją naszych barów, knajpek i restauracji. Było przy tym trochę dobrej zabawy, gdy siedzieliśmy pod parasolami przy pierogach i kufelku w bardzo ciepły wrześniowy wieczór i próbowaliśmy odgadnąć, jak nazwać to akurat miejsce.

Przy okazji zeszło na coś, co określamy mianem "mordownia". Jako bardzo zasiedziali mieszkańcy Szczytna nie mieliśmy wątpliwości co do tego, że na to mało zaszczytne miano zasługiwał kiedyś mieszczący się w okolicach miejskiego targowiska lokal znany powszechnie pod dźwięczną nazwą "Pod trupkiem". Wspomnienia z tej mordowni mamy liczne i godne upamiętnienia w historii Szczytna. Tenże lokal typu akwarium, apogeum swego powodzenia przeżywał na przełomie lat 70. - 80. ubiegłego wieku. W tamtych czasach nawet o czystą gorzałę było trudno, więc większość targowych transakcji finalizowano właśnie tam, głównie na stojąco, w gęstych kłębach papierosowego dymu. Miało to, nie powiem, swój urok. Szybka "setka" w niekonwencjonalnym towarzystwie pod zaciągnięcie się wiszącą tam zamiast powietrza zawiesiną jest dziś równie rozrzewniającą atrakcją jak spotkanie pod ratuszem krzyżackiego rycerza. "To se ne wrati" - jak mawiają nasi sąsiedzi z południa, chociaż czy na pewno?

Otóż w ubiegłym tygodniu wpadłem do przytargowego baru na szybkie kopytka z gulaszem. Od kilku lat mam, niepoprawny optymista, ciągłą nadzieję, że trafię na takie akurat danie, jakie kiedyś tam jadłem. Kopytka są ciągle przyzwoite, za to gulasz coraz gorszy. Tyle że pomimo absolutnie nieprównywalnego wystroju, atmosfera tego lokalu, jego publiczność coraz bardziej przypomina mi opisywany już wyżej bar o cmentarnych konotacjach. Teraz akurat trafiła się przy sąsiednim stoliku para małolat, na oko wicemiss nastolatek Pikutkowa Dolnego. W towarzystwie dwóch wyglądających na pełnoletnich kolegów i licznych pustych już butelek piwa. Z wywrzaskiwanych tekstów w języku nieco zbliżonym do polskiego zrozumiałem w jakim (na oko mało atrakcyjnym, ale mam trochę staroświeckie gusta w tym względzie) miejscu ciała mają szkołę, w której powinny właśnie w tym czasie przebywać. Reszta dialogów była niezrozumiała lub niemożliwa do zacytowania w najbardziej nawet liberalnym piśmie. Podziwiałem ich zdrowie, gdyż w czwórkę, zgodnym wysiłkiem młodych płuc zadymili dokładnie cały lokal. I tu najciekawsze - obok dosiadło się do stolika dwóch panów częściowo w gustownych dresach, z dokładnie wygolonymi czaszkami. Samą posturą wzbudzali szacunek! Ale zupełnie widelec mi opadł, gdy tonem uprzejmym acz stanowczym zażądali od pijanej słodko młodzieży, aby przestała dymić, gdyż przeszkadza to im w spokojnej konsumpcji. Tak w każdym razie dało się przetłumaczyć na polski ten tekst wyartykułowany w slangu zrozumiałym dla małolatów. I poskutkowało!

Gdy opowiedziałem to zdarzenie kolegom, rozpoczęła się ciekawa dyskusja. Czy lokal o takiej klienteli całkowicie tolerowanej przez personel jest już mordownią czy jeszcze nie? Zdania były rozbieżne.

Aby nie kończyć czymś tak niesmacznym, wspomnę jeszcze o ciekawej książeczce kucharskiej "Kuchnia mojej babci", którą dopiero co kupiłem. Spośród licznych przepisów wybrałem polędwicę w kruchym cieście. Właśnie gdy to piszę, razem ze świeżymi grzybami właśnie "dochodzi" w piecu. Przepis prosty, z wykorzystaniem dużej ilości natki pietruszki, cebulki, masła, odrobiny ziół prowansalskich i najprostszego ciasta francuskiego.

Jako danie z okazji drobnego rodzinnego święta powinno być w sam raz.

Wiesław Mądrzejowski

2006.10.04