Zwracają mi czasem uwagę znajomi Czytelnicy, że opisuję różne dobre rzeczy, potrawy i napoje, a sam niespecjalnie przepadam za staniem przy kuchni. Może to nie jest całkowita prawda, bo o ile czas pozwala to staram się coś ciekawego upitrasić, ale rzeczywiście wolę degustować to, co stworzą bardziej ode mnie biegli w gastronomicznym rzemiośle i sztuce. Stąd uwielbienie dla gastronomii i moje knajpiane włóczęgi po kraju i reszcie całego globusa. Są jednak takie dni jak dzisiaj na przykład, kiedy za oknem wieje i leje, nosa się za drzwi nie chce wychylić, nawet moje koty powsinogi zamiast jak zwykle buszować po okolicznych dziurach pchają się na kolana i z ciekawością śledzą literki na ekranie laptopa. Pomimo że ogień w kominku buzuje, poranne espresso było przednie, czegoś tak jeszcze człowiekowi brakuje. Ba, gdyby to był jakiś normalny dzień, już dawno siedziałbym przy ulubionym stoliku w „Coffeinie” i podjadał czy to moje ulubione „toffi” (coś ostatnio rzadko bywa), a przynajmniej dietetyczne (Ha, ha, ha!) ciastko jogurtowe. I od razu jakoś tak cieplej by się zrobiło. Tylko nie chce mi się sztormiaka naciągać i długich kaloszy, bo inaczej nie uda się przejść przez wykopy, które mnie od paru tygodni otaczają. No to jak nie da rady w realu, nie ma innego wyjścia, trzeba czegoś poszukać w fantazji, a przynajmniej w przepięknej literaturze kucharskiej.

Ot, tak z brzegu półki stoją „Jedyne praktyczne przepisy” pani Lucyny Ćwierczakiewiczowej wydane przed ponad 150 laty, ale nadal jak najbardziej aktualne. Co takiego słodkiego można by sobie teraz na talerzyku wyobrazić? Na przykład placek z wiśniami… „mieć przygotowane wiśnie czerwone szklanki, lub czarne kwaśne, wydruzgane z pestek i posypane na godzinę poprzednio miałkim cukrem”. Wydruzgane… - prawda, że słówko piękne, już w dzisiejszej polszczyźnie raczej niespotykane, komputer mi je podkreśla też na czerwono. I radzi pani Ćwierczakiewiczowa, aby ciasto z wiśniami „wstawić w gorący piec na bardzo krótko; gdzie ogień powinien być ze spodu silniejszy jak z wierzchu”. Nie mam niestety pieca z ogniem z góry i z dołu, wiśnie też już się skończyły, nawet te pozostałe z tegorocznych nalewek. Ale jakoś już odrobinę cieplej się zrobiło i jaśniej nawet.

To poszukajmy dalej, co sobie żałować! O! Baby podolskie. Co to takiego? „Kwartę mąki sparzyć trzema kwaterkami gotowanego mleka…”. Zaraz, zaraz, a ile to jest kwarta a kwaterka? Nie bardzo wiem, chociaż jako pacholę nieletnie we wczesnych latach pięćdziesiątych pamiętam biegałem do „spółdzielni” z dzbanuszkiem po „kwaterkę śmietany”. Ale trzeba do tego „wlać 14 łutów drożdży i kopę żółtek ubitych” a „jaja należy ubijać w garnku wstawionym w miskę z ciepłą wodą”. Niech to gęś kopnie! Przecież to kucharzenie trudniejsze jest niż jazda figurowa na lodzie! Ślizgać potrafi się byle palant z okładki kolorowych pism, ale chciałbym go widzieć jak ubija kopę żółtek i to w garnku wstawionym w miskę z ciepłą wodą! A potem przepis jest już prosty – „lać natychmiast w formy od bab mniejszą połowę i zaraz w piecu palić, gdyż te baby nie mogą na piec czekać”. Ludzie! Szekspir to prawie! Jakie napięcie w tej krótkiej frazie! I co, i co dalej?! – zawyje czytelnik. Puenta godna jest całego opisu – „wyjmować bardzo ostrożnie, najlepiej na poduszkę wyrzucić z formy, gdyż łatwo opadają”… Jaka ulga! Happy end! Toż to gotowy scenariusz i o Polańskiego się prosi!

Wiesław Mądrzejowski