odcinek 149

„Program przyspieszonego rozwoju ziem zapyziałych” był wielką szansą dla wielu małych miasteczek i ich najbliższych okolic. Wspaniałomyślnie dotowany przez brukselskich biurokratów, stwarzał możliwości uzyskania środków na umycie szyb na głównych ulicach, włączenie lamp przynajmniej w co drugą noc, a nawet – o ile udałoby się zebrać środki na wkład własny – na wyprostowanie kilku niebezpiecznych zakrętów, przez co droga do europejskiej cywilizacji stałaby się prostsza, krótsza i mniej niebezpieczna.

Sołtys Marynara siedział już od prawie dwóch godzin i z uwagą studiował założenia programu.

- Nie dla psa kiełbasa, Teodorze - westchnął smętnie. Z wielką ochotą wszedłby w każdy biznes, byle tylko popchnąć odrobinę swoje zarośnięte od lat pajęczyną kumoterstwa i biedy sołectwo. – Jakby tak ze dwadzieścia tysięcy, no nawet dziesięć… Ile spraw można by ruszyć z miejsca. Przestaliby ludzie gadać…

Bolało Marynarę, że społeczna gminna opinia zaczynała coraz głośniej szemrać, że nie nadaje się na to eksponowane stanowisko. Po prostu chłop wydaje się jak szafa, sto kilo jak obszył razem z wąsami, a nie pije… Jak można na mazurskiej prowincji coś załatwić, nie opierając sprawy o bufet? Jego poprzednik, sołtys Kłobuk miał w tej konkurencji wyjątkowo mocną pozycję. Nie było sprawy, żeby nie przepchnął. Chociaż ostatnio bywało gorzej. Nie, wcale nie dlatego, że Kłobukowa wątroba zaczynała odmawiać posłuszeństwa. Działała jak ruski zegarek, może nie najdokładniej, ale zawsze do przodu bez względu na ilość i jakość. Kłobukowa skuteczność zaczynała się powoli kończyć. Okazało się najpierw, że w samym powiecie jakoś tak coraz rzadziej sprawy załatwiało się przy stoliku w ustronnym barze. Jeszcze za Chruściela jakoś tam szło, ale później coraz gorzej.

- Te młodziaki życia nie znają, z ludźmi nie potrafią pogadać jak z człowiekiem! – skarżył się Kłobuk. – Daleko nie zajadą! – prorokował, ale chyba nie najskuteczniej, bo powoli wpływy Kłobuka w Mieszcznie spadały. Co innego w gminie – tu jeszcze ho, ho! Sami swoi, od lat ci sami urzędnicy, prezesi, komendanci, że o innych mundurowych nie wspomnę. Kłobuk jako stary sprawdzony sołtys czuł się tutaj pewnie. Aż w końcu pojawił się ten cholerny Marynara. Za pierwszym razem przejechał go Kłobuk w wyborach jak kurę traktorem, ale w kolejnych o dziwo Marynara wygrał, i to bez większych problemów. A teraz siedział i kombinował jak wybrnąć z kabały, w jaką sołeckie finanse wpędził Kłobuk, starając się wypromować na szybko przed wyborami.

- Forsy, forsy jak wody nam trzeba! – jęknął Marynara, przeglądając listę potrzeb. Że rządzi zapyziałym sołectwem wiedział, ale że nie ma szans na brukselskie programy też zdawał sobie sprawę. – Za cienki jestem, wkład to mogę tu włożyć co najwyżej własny, cokolwiek już wiekiem sterany – westchnął.

- A może jednak ten Szczaw …? – zastanowił się. Przebiegł mu po plecach znajomy dreszcz. W końcu ćwierć wieku w mundurze wyrobiło mu jakiś szósty zmysł. Z drugiej strony oferta tego szemranego, już na pierwszy rzut oka, gościa wydawała się tak atrakcyjna, że aż strach!

- Cholera, że akurat na mnie musiało paść! Czego się wszyscy akurat uczepili mojego małego sołectwa. Jeden najpierw jakieś tam ekologiczne gazownie wymyśla, tyle że na skalę europejską albo i więcej.

- Gaz wybuchowy bywa, ciekaw jestem kto na tym wyleci, i to wysoko, oj wysoko! Bez spadochronu! Na szczęście z tym mam na razie spokój i jakby co nie sam jestem przeciwko. Gdyby tak ten cały Bąk wiedział jeszcze kto w razie czego dobierze mu się do skóry, to pięć razy by się zastanowił nad takimi kolejnymi pomysłami – uśmiechnął się do siebie, lecz latami ćwiczona dyscyplina nawet przed samym sobą nie pozwoliła na ujawnienie bliższych szczegółów.

- W końcu malutkim, ale urzędnikiem jestem i klepać ozorem jak, nie przymierzając, dziennikarz jakiś nie będę. Póki co!

Znów poskrobał się po głowie i szarpnął wąsa, co wskazywało na znaczny przynajmniej stopień sołtysowej alteracji.

- Właściwie to ten Szczaw i jego węglowe pomysły nie są takie głupie. Trzeba by dobrze policzyć co się bardziej opłaci – zapyziała przyszłość turystyczna, czyli zapieprz przez dwa miesiące w roku i później klepanie biedy, czy górnicza wielka przyszłość? Taki mazurski Bełchatów, Lubin albo inne Polkowice…

Sięgnął po gruby skoroszyt i z niechęcią, jako humanista z natury i wykształcenia zagłębił się w studiowanie technicznego bełkotu. Im dłużej czytał, tym częściej lewa ręka odruchowo sięgała do wąsa.

- Cholera, a najważniejszego nie ma! Albo nie umiem czytać, albo ktoś chce tutaj niezły przekręt zrobić! – jeszcze raz powoli i uważnie przerzucił grubą teczkę dokumentacji.

- Badania jakieś tam… - są, korzyści… - są, pełna ekologia, uff…. taka pełna, że aż się przelewa, trzeba się temu przyjrzeć, bo to wygląda aż za dobrze – dawny nawyk pozostały z niebieskiego mundurka nadal ciągle dawał o sobie znać. - Korzyści dla sołectwa… ooo! Mieszczno przy mnie wysiada, ba sam Olsztyn to będzie nędzna Pipidówka! Lepiej nie może być, właściwie to każdy szejkiem tu będzie. No dobrze, tylko gdzie w końcu jest tu kwit na jak długo tego węgla starczy? Bo przecież rozkopiemy sobie pół sołectwa, zamiast jezior zostaną nam bagienka, ekologiczne jak najbardziej, mucha nie siada, same komary! Ale na jak długo tej przyjemności z kopaniem?

Teodor zasępił się. – Czułem przez skórę, że tu coś nie pasuje… Ale żeby tak na chama, na żywca? Gość myśli, że nam, starym Mazurom może taki kit wcisnąć, wyrwać z ziemi co się da i w długą?! Nie ze mną takie numery! – uśmiechnął się tego wieczoru po raz pierwszy.

Marek Długosz